Jakiś taki bezsens mnie ogarnia.
Wszystko jakby przemykało obok mnie a mi coraz trudniej dostrzec to przy czym
warto zatrzymać się na dłużej. Czuję się totalnie zagubiony w moim życiu. W
zasadzie w każdym jego aspekcie. Coraz więcej rzeczy się komplikuje, a ja
najzwyczajniej w świecie przestaję ogarniać. Cały mój pokój jest przywalony
papierami, które muszę przeglądnąć i zastanowić się jak uporządkować je
wszystkie tak aby obrać właściwy kierunek, który pozwoli na rozwiązanie chociaż
niektórych tematów. Nienawidzę tych momentów w swoim życiu, w których zupełnie
nie wiem co dalej. Kiedy wszystko staje się nieprzewidywalne i to co za rogiem jest
jedną wielką zagadką.
Zawodowo kolejny raz ci na górze
rozpierdzielają wszystko. Z dnia na dzień
w zasadzie. Nie wiem po jaką cholerę i dlaczego w takim trybie. Pewnie długo
jeszcze się nie dowiem. No ale co ja znaczę żeby to wiedzieć. Dodatkowo masa
spraw właściwych dla mojej funkcji, która czeka na lepsze czasy. Nie znoszę
tego. Nienawidzę nie mieć czasu na coś co wiem, że muszę zrobić.
W domu jak w domu. Niby wszystko
jakoś funkcjonuje. Niby to co jeszcze parę miesięcy temu było „nadzwyczajne”
teraz stało się już codziennością i mimo wszystko pozwala żyć. Tyle tylko, że
ja czuję się tutaj coraz bardziej obco. Nie wiem z czego to wynika. Najbardziej
prawdopodobne jest zmęczenie ciągłym ukrywaniem. Nie czuję się swobodnie i „u
siebie”. Nie mogę być sobą, bo nie spotka się to z akceptacją otoczenia.
Każdego dnia wracam do domu i tylko zmieniam „przebranie”. Na twarzy maluję
sztuczny uśmiech i pełen zapału wkraczam w ten świat. Nie mogę dać po sobie
poznać, że coś jest nie tak. Ktoś przecież musi być silny i trzymać to wszystko
w ryzach.
I tak mijają dni, tygodnie i
miesiące. Ja już nie pamiętam kiedy w pełni byłem sobą. Kiedy nie udawałem
kogoś innego, bo tak trzeba, bo to pomaga mnie czy innym. Brakuje mi siebie.
Siebie sprzed lat. Tego samego, który bardzo mocno wierzył, że wszystko jest
możliwe, że świat stoi przed nim otworem. Tego mnie, który potrafił cieszyć się
z tego co przynosi los.
Teraz jestem przerażony.
Przerażony świadomością, że na zbyt wiele rzeczy jest już za późno. Że moje życie
i ja sam zmieniłem się bardzo mocno, i nie zrobię już tego co kiedyś z takim
zapałem planowałem. Dociera do mnie i mocno wali po mordzie przeświadczenie, że
pomimo wielu już wiosen na moim koncie nie zdołam ułożyć sobie życia obok
właściwej osoby, bo straciłbym przez to tych, na których bardzo mi zależy. Wiele
mógłbym zyskać. Wiele też stracić, bo ogromna część tego co stanowi o mnie
przepadłaby bezpowrotnie przez podjęcie tej jednej decyzji.
Prawda jest taka, że teraz jak
nigdy wcześniej moje miejsce jest właśnie tutaj. Wśród ludzi, którym wszystko
zawdzięczam. Którzy wychowali mnie i sprawili, że jestem takim a nie innym
człowiekiem. Łudzę, się, że zrobili to właściwie i pomimo wielu wad i zrytej psychiki,
jestem dobrym i wartościowym facetem. Oni mnie potrzebują i muszę być właśnie
tutaj.
I po co piszę to wszystko? Chyba
dlatego, że w moim życiu pojawił się ON. Cudowny młody człowiek, który daje mi
coś nieprawdopodobnego. Sprawia, że chce mi się otwierać oczy każdego dnia.
Uśmiech nie znika z mojej twarzy, gdy słyszę dźwięk nadchodzącej wiadomości i
wiem, że to właśnie od niego. Bo dzięki niemu czuję to przyjemne podniecenie i
na powrót poznaję czym jest pragnienia drugiego faceta. To wszystko jest
cudowne. ON jest cudowny i chciałbym aby to trwało. Dzisiaj, jutro, za tydzień,
miesiąc czy rok. Chciałbym aby to nigdy się nie kończyło i nabierało rozmachu z
każdym kolejnym dniem.
Ale tutaj przecież chodzi o mnie.
Jakiś czas temu postanowiłem dać
się ponieść temu uczuciu. I … i cholera poniosło jak nigdy dotąd. ON też nie
wzbrania się przed niczym i zdecydowanie zadomowiłem się w jego umyśle bardzo
mocno, a jeśli wierzyć jego słowom zająłem też całkiem przytulny kącik w sercu.
Jest mi/nam dobrze. A im lepiej tym ja bardziej się boję. Boję się, bo mogę nie
podołać. To nie to, że nie chcę. Że obawiam się miłości czy zobowiązań. Tego
się nie boję. Strach wynika z okoliczności w jakich przyszło mi żyć.
Okoliczności, które nie pozwalają mi na rzucenie wszystkiego co „tutaj” i
rozpoczęcie nowego życia „tam” gdzie mogę być z nim. Nie wiem jak to pogodzić.
Ktoś powie, że tylko idiota już teraz o tym myśli. To przecież dopiero początek
tej drogi i nie wiadomo co będzie dalej. Pewnie normalnie przyznałbym racje, bo
cholera wie jak dalej potoczą się nasze losy. Powiedziałbym każdemu dokładnie to
samo – żyj chwilą, nie myśl o tym co będzie, ciesz się tym co jest i
wykorzystaj na maxa tą chwilę szczęścia jaką dał ci los. To oczywiste, że tak
właśnie trzeba. Jak jednak żyć chwilą skoro, wiem, że pewnego dnia mogę być tym,
który powie, że to koniec. Że nie mogę dać tego czego ON będzie oczekiwał. Że
pewnego dnia skłamię i powiem, że nie kocham, bo tak najzwyczajniej w świecie
będzie trzeba.
Wiem, że to wszystko jest chore.
Że zawracam sobie głowę myślami, które nigdy nie powinny się pojawić. Że
przecież to nie temat na dziś czy jutro. Po jaką cholerę tak wybiegać w
przyszłość i pozbawiać się szansy na coś cudownego co jeszcze może się stać? Czy chorym jest jednak
to, że nie chcę już ranić?
Chyba za mocno się rozpędziłem.
I najwłaściwszym będzie w tym miejscu
zakończyć …
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz