piątek, 31 sierpnia 2012


Jestem popaprańcem. Spalam się na własne życzenie. Albo raczej spaliłem. Czas najwyższy niczym feniks odrodzić się z popiołów. To już ten moment, w którym czas zapoczątkować reakcję łańcuchową zmierzającą do odnalezienia swojego ja i podążania właściwą ścieżką swojego życia. Mam wkurwa na samego siebie, że nadal pozwalam się wykorzystywać i ranić. Ci którzy teoretycznie powinni być wsparciem zlewają mnie z góry na dół, a ja zamiast najzwyczajniej w świecie dać sobie z nimi spokój, nadal czekam nie wiadomo na co i po jaką cholerę. Prawda jest bowiem taka, że już dawno powinienem kazać niektórym wypierdalać z mojego życia. Życia, w którym będzie o wiele lepiej gdy nie będzie ich obok. Zaczynam się zmieniać. Powoli dociera do mnie, że nie mogę w kółko popełniać tych samych błędów. Że są ludzie, którym nie warto dawać kolejnych szans bo i tak ich nie wykorzystają. Są i tacy, którzy zasługują na wszystko, a do tej pory dostawali bardzo niewiele. Postanowiłem dokonać weryfikacji, której efektem jestem ja sam. W sensie dosłownym niestety, bo obok mnie nie ma nikogo, kto zasługiwałby na to aby być. Nie, nie jestem ideałem – jestem popaprańcem, ale Ci którzy towarzyszą mi w życiu nawet na kogoś takiego jak ja nie zasługują. Czas na zmiany. Takie konkretne. Przemyślane i dające wiarę w lepsze jutro.
Trzymajcie się ciepło.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012


Dawno mnie nie było.  Jakoś nie było okazji, może też czasu a przede wszystkim nie było o czym pisać. Pożegnałem kolejnego dyrektora, w miejsce dwojga poprzednim pojawił się jeden – nowy. Niby przejebane, ale postanowiłem się tym nie przejmować. Wiele się nie zmieniło od mojego poprzedniego wpisu. Wciąż brak mi sił na cokolwiek i wciąż perspektywa urlopu jest zbyt odległa żeby zaprzątać sobie nią głowę. To nic, że padam na pysk, jakoś przeżyję. Między czasie było kilka cichych dni z P. (okropne), ale dzięki najwyższemu wszystko wróciło do normy. Wciąż szukam odrobiny sensu w tym co się dzieje, niestety nadal bezskutecznie. Trwam po prostu i zastanawiam się ile tak jeszcze można. Za oknem jakoś tak nie wyjściowo. Zimno, pada i jakieś trąby powietrzne ponoć nawiedzają okolice. W takich warunkach nic tylko złapać doła. No i w zasadzie złapałem. Jakiś taki bezsens mnie ogarnia. Potem będzie etap wkurwa, a na koniec będę roztrząsał wszystkie życiowe porażki, żeby udowodnić sobie jak niewiele jestem wart. Wiem, że nie jestem normalny – nie trzeba mi tego tłumaczyć. To już chyba ten moment mojego życia kiedy należy zgłosić się do specjalisty. Zastanawiam się tylko czy przechodzić etap psychologa czy od razu zapukać do drzwi z napisem psychiatra? Wolałbym mimo wszystko nie pozbawiać tego pierwszego sensu do życia bo wielce prawdopodobnym jest, że sam sobie ze mną nie poradzi. Od zawsze radzę sobie sam. Nawet w chwilach gdy jest obok ktoś kto bez mrugnięcia okiem zrobiły dla mnie wszystko, to i tak zamykam się w sobie i wmawiam, że i tym razem poradzę sobie w pojedynkę. No nic, zobaczymy – daję sobie czas do końca tygodnia, a potem dam pewnie komuś zarobić. Trzymajcie się ciepło.

wtorek, 7 sierpnia 2012


No to się podziało. Wbrew pozorom to nie z mojej inicjatywy. Z reguły kiedy coś mi się sypie to w zdecydowanej większości wynika to z mojej zrypanej psychiki, którą wystarczy nieco poukładać i znowu jest w miarę ok. Tym razem jednak to nie ja. Tym razem to okoliczności. Od kilku dni czuję się co najmniej dziwnie. Nie mogę się skupić na niczym a w głowie raz po raz przewijają się wspomnienia z tych czasów, które już dawno minęły. Wariuję powoli bo dość trudno jest mi sobie poradzić z tym na co nie mam absolutnie żadnego wpływu. Postanowiłem, że nie będę ratował się alkoholem, bo zdecydowanie zbyt często ostatnio po niego sięgałem, więc nawet nie mogę się urżnąć, żeby choć na moment zatopić się w błogiej nieświadomości. Upalić się? Zawsze to jakaś koncepcja, ale i to nie najlepszy pomysł. Za leki też się nie biorę, bo wymagało by to konsultacji co najmniej psychologicznej, a jakoś nie bardzo czas na to mam. Efekt jest taki, że od ubiegłej środy mój umysł wypełniają sprzeczne emocje, które rozwalają mnie wewnętrznie i żyć nie dają. Dzisiaj jest już nieco lepiej. Powiedzmy, że to co nieuchronne już się stało. To tak jak z pogrzebem. Zanim nastąpi, wszystko jest do dupy, serce wypełnia żal i pustka po stracie kogoś bliskiego. Kiedy jednak ciało zmarłego spocznie w grobie, z każdą chwilą wydaje się, że jest już lepiej. Zupełnie jakby to był taki ostateczny moment pogodzenia się ze stratą, i organizm sam wracał do względnej równowagi. No tak, tradycyjnie gadam i gadam a nikt nie wie o co chodzi. Moja szefowa odeszła z końcem ubiegłego tygodnia. W środę decyzja, a w piątek już jej nie ma. Trzy dni zupełnie wyjęte z życiorysu. To co działo się ze mną ciężko opisać i jeszcze trudniej zrozumieć. Biorąc pod uwagę nasze relacje nie powinienem reagować tak jak reagowałem. Gdybym miał w jednym zdaniu podsumować naszą współpracę, to mógłbym powiedzieć tylko to – nigdy nie wiesz co przyniesie nowy dzień, więc pod żadnym pozorem nie przyzwyczajaj się do stanu z dnia dzisiejszego bo jutro zapewne dowiesz się, że wszystko co robiłeś do tej pory nie miało najmniejszego sensu. Nienawidziłem tego stanu. Wkurwiała mnie wielokrotnie i nie raz wpędzała w stan załamanie nerwowego. Dzisiaj jednak już jej nie ma, i co? I do cholery jasnej nie wiedzieć czemu jest mi najzwyczajniej w świecie, tak po ludzku żal. Jestem porąbany wiem. Ludzie śmieją się ze mnie i na każdym kroku słyszę, że powinienem się cieszyć. Ja jednak tak nie potrafię. W takich chwilach jak ta, nie myślę o tym co było złe. Teraz widzę tylko to czego będzie mi brakować. Nie brakuje nam tego co zabija nas od środka, brakuje nam tego co sprawiało, że chciało się żyć. Wbrew pozorom były i takie momenty, w których wnosiła do mojego życia coś dobrego. Gdy jednym słowem czy gestem potrafiła dodać otuchy i zmotywować do działania. Były dni gdy wydawało mi się, że lepiej trafić nie mogłem, że mam szefa, którego każdy mógłby mi zazdrościć. Gdy w piątek patrzyłem jej w oczy (załatwiłem sobie indywidualne spotkanie pożegnalne), widziałem w nich olbrzymi żal. Widziałem strach. Widziałem łzy, które raz po raz spływały po policzkach. Wtedy pierwszy raz od bardzo dawna poczułem, że czekała na mnie. Wiem, że to głupie – znowu sobie coś ubzdurałem. Zupełnie nie wiedziałem co zrobić, co powiedzieć, czy powinno się przytulić szefową w takiej sytuacji? Umiałem tylko powiedzieć, że jest mi przykro i podziękować za wszystko, co dzięki niej miałem okazję osiągnąć w tej porąbanej instytucji. No i jednak przytuliłem. Miałem już głęboko w dupie czy wypada czy nie. Piątek był dla mnie koszmarem. To taka kumulacja tego wszystkiego co towarzyszyło mi przez kilka ostatnich dni. Nawet nie próbowałem ukrywać emocji. Jestem twardy. Nie wzruszam się z byle powodów. Nie płaczę na filmach, na pogrzebach jestem raczej spokojny. Najgorsze wieści rzadko wytrącają mnie z równowagi. Nawet niedawne wieści od siostry, że ojciec jest w szpitalu w krytycznym stanie nie były w stanie rozwalić mi dnia w pracy (to, co było gdy wróciłem już do domu to koszmar, ale to dopiero gdy mogłem sobie pozwolić na emocje). Wtedy w piątek to we mnie wzięło jednak górę. Oficjalne pożegnanie odbyło się w zasadzie bez mojego udziału. Gdy pozostali poprosili mnie o powiedzenie paru słów  najzwyczajniej w świecie odmówiłem.  Po prostu tam byłem ale tak jakby mnie nie było. Wręczyłem jej bukiet kwiatów, który sam zresztą kupiłem i wyszedłem zostawiając całą kolejkę chętnych na pożegnanie. Nie wiem co się stało tak naprawdę. Nie wiem skąd taka decyzja i kto ją podjął. Wiem jednak, że wszystko się teraz zmienia a ja kolejny raz muszę przyzwyczaić się do nowych okoliczności. Znowu nikt nic nie wie. Kolejny raz okres destabilizacji, który w dużej mierze to ja będę musiał jakoś ogarnąć. I pytanie co dalej. Kto pojawi się w jej miejsce. Znowu pojawiają się pytania, na które nikt nie chce udzielać odpowiedzi. Musimy czekać w nadziei, że „jakoś” to będzie. „Jakoś” to zawsze jest, ale to „jakoś” przestaje mi już wystarczać.

Piszę tą notkę już drugi dzień. Wciąż brakuje mi czasu na cokolwiek. Każdą wolną chwilę staram się poświęcać na sen. Zaniedbuję tego bloga, wiem o tym, ale co zrobić gdy sił nie starcza na wypowiedzenie choćby tych kilku słów. Jestem zmęczony. Tak konkretnie zmęczony.

Odezwę się jeszcze. Może nawet dzisiaj pod warunkiem, że wrócę w miarę wcześnie. Trzymajcie się ciepło.