No to się podziało. Wbrew pozorom
to nie z mojej inicjatywy. Z reguły kiedy coś mi się sypie to w zdecydowanej
większości wynika to z mojej zrypanej psychiki, którą wystarczy nieco poukładać
i znowu jest w miarę ok. Tym razem jednak to nie ja. Tym razem to okoliczności.
Od kilku dni czuję się co najmniej dziwnie. Nie mogę się skupić na niczym a w
głowie raz po raz przewijają się wspomnienia z tych czasów, które już dawno
minęły. Wariuję powoli bo dość trudno jest mi sobie poradzić z tym na co nie
mam absolutnie żadnego wpływu. Postanowiłem, że nie będę ratował się alkoholem,
bo zdecydowanie zbyt często ostatnio po niego sięgałem, więc nawet nie mogę się
urżnąć, żeby choć na moment zatopić się w błogiej nieświadomości. Upalić się?
Zawsze to jakaś koncepcja, ale i to nie najlepszy pomysł. Za leki też się nie
biorę, bo wymagało by to konsultacji co najmniej psychologicznej, a jakoś nie
bardzo czas na to mam. Efekt jest taki, że od ubiegłej środy mój umysł
wypełniają sprzeczne emocje, które rozwalają mnie wewnętrznie i żyć nie dają.
Dzisiaj jest już nieco lepiej. Powiedzmy, że to co nieuchronne już się stało.
To tak jak z pogrzebem. Zanim nastąpi, wszystko jest do dupy, serce wypełnia
żal i pustka po stracie kogoś bliskiego. Kiedy jednak ciało zmarłego spocznie w
grobie, z każdą chwilą wydaje się, że jest już lepiej. Zupełnie jakby to był
taki ostateczny moment pogodzenia się ze stratą, i organizm sam wracał do
względnej równowagi. No tak, tradycyjnie gadam i gadam a nikt nie wie o co
chodzi. Moja szefowa odeszła z końcem ubiegłego tygodnia. W środę decyzja, a w
piątek już jej nie ma. Trzy dni zupełnie wyjęte z życiorysu. To co działo się
ze mną ciężko opisać i jeszcze trudniej zrozumieć. Biorąc pod uwagę nasze
relacje nie powinienem reagować tak jak reagowałem. Gdybym miał w jednym zdaniu
podsumować naszą współpracę, to mógłbym powiedzieć tylko to – nigdy nie wiesz
co przyniesie nowy dzień, więc pod żadnym pozorem nie przyzwyczajaj się do
stanu z dnia dzisiejszego bo jutro zapewne dowiesz się, że wszystko co robiłeś
do tej pory nie miało najmniejszego sensu. Nienawidziłem tego stanu. Wkurwiała
mnie wielokrotnie i nie raz wpędzała w stan załamanie nerwowego. Dzisiaj jednak
już jej nie ma, i co? I do cholery jasnej nie wiedzieć czemu jest mi
najzwyczajniej w świecie, tak po ludzku żal. Jestem porąbany wiem. Ludzie
śmieją się ze mnie i na każdym kroku słyszę, że powinienem się cieszyć. Ja
jednak tak nie potrafię. W takich chwilach jak ta, nie myślę o tym co było złe.
Teraz widzę tylko to czego będzie mi brakować. Nie brakuje nam tego co zabija
nas od środka, brakuje nam tego co sprawiało, że chciało się żyć. Wbrew pozorom
były i takie momenty, w których wnosiła do mojego życia coś dobrego. Gdy jednym
słowem czy gestem potrafiła dodać otuchy i zmotywować do działania. Były dni
gdy wydawało mi się, że lepiej trafić nie mogłem, że mam szefa, którego każdy
mógłby mi zazdrościć. Gdy w piątek patrzyłem jej w oczy (załatwiłem sobie
indywidualne spotkanie pożegnalne), widziałem w nich olbrzymi żal. Widziałem
strach. Widziałem łzy, które raz po raz spływały po policzkach. Wtedy pierwszy
raz od bardzo dawna poczułem, że czekała na mnie. Wiem, że to głupie – znowu
sobie coś ubzdurałem. Zupełnie nie wiedziałem co zrobić, co powiedzieć, czy
powinno się przytulić szefową w takiej sytuacji? Umiałem tylko powiedzieć, że
jest mi przykro i podziękować za wszystko, co dzięki niej miałem okazję
osiągnąć w tej porąbanej instytucji. No i jednak przytuliłem. Miałem już
głęboko w dupie czy wypada czy nie. Piątek był dla mnie koszmarem. To taka kumulacja
tego wszystkiego co towarzyszyło mi przez kilka ostatnich dni. Nawet nie
próbowałem ukrywać emocji. Jestem twardy. Nie wzruszam się z byle powodów. Nie
płaczę na filmach, na pogrzebach jestem raczej spokojny. Najgorsze wieści
rzadko wytrącają mnie z równowagi. Nawet niedawne wieści od siostry, że ojciec
jest w szpitalu w krytycznym stanie nie były w stanie rozwalić mi dnia w pracy
(to, co było gdy wróciłem już do domu to koszmar, ale to dopiero gdy mogłem
sobie pozwolić na emocje). Wtedy w piątek to we mnie wzięło jednak górę.
Oficjalne pożegnanie odbyło się w zasadzie bez mojego udziału. Gdy pozostali poprosili
mnie o powiedzenie paru słów najzwyczajniej
w świecie odmówiłem. Po prostu tam byłem
ale tak jakby mnie nie było. Wręczyłem jej bukiet kwiatów, który sam zresztą kupiłem
i wyszedłem zostawiając całą kolejkę chętnych na pożegnanie. Nie wiem co się
stało tak naprawdę. Nie wiem skąd taka decyzja i kto ją podjął. Wiem jednak, że
wszystko się teraz zmienia a ja kolejny raz muszę przyzwyczaić się do nowych
okoliczności. Znowu nikt nic nie wie. Kolejny raz okres destabilizacji, który w
dużej mierze to ja będę musiał jakoś ogarnąć. I pytanie co dalej. Kto pojawi
się w jej miejsce. Znowu pojawiają się pytania, na które nikt nie chce udzielać
odpowiedzi. Musimy czekać w nadziei, że „jakoś” to będzie. „Jakoś” to zawsze
jest, ale to „jakoś” przestaje mi już wystarczać.
Piszę tą notkę już drugi dzień.
Wciąż brakuje mi czasu na cokolwiek. Każdą wolną chwilę staram się poświęcać na
sen. Zaniedbuję tego bloga, wiem o tym, ale co zrobić gdy sił nie starcza na
wypowiedzenie choćby tych kilku słów. Jestem zmęczony. Tak konkretnie zmęczony.
Odezwę się jeszcze. Może nawet
dzisiaj pod warunkiem, że wrócę w miarę wcześnie. Trzymajcie się ciepło.