piątek, 29 czerwca 2012

poniedziałek, 25 czerwca 2012

A ty układaj sobie człowieku wszystko w głowie, tak żeby jakoś funkcjonować. I po jaką cholerę? Po co? Skoro wystarczy jeden dzieciak, aby narobić znowu takiego bałaganu, którego nie sposób na powrót poukładać.

A oto powód. Młody, sympatyczny i do tego ma coś czego nigdy nie dane mi będzie posiąść.Na wyjaśnienia jak zwykle czasu nie starcza.





piątek, 22 czerwca 2012


Chyba dam sobie spokój. Wciąż kroczymy wokół jednego i nie sposób przekonać osobnika do innych racji. Ja mówię jedno, a on drugie. Ja w sumie mogę tak trwać, ale dostarczanie dodatkowych wrażeń (zwłaszcza tych negatywnych) nigdy nie było moim zamiarem, a odnoszę wrażenie, że nic więcej nie wnoszę swoją osobą do tej znajomości. Szkoda.  Jak wspomniałem kiedyś – chciałem dobrze… a wyszło jak zwykle. No cóż, moja bezpośredniość czasem nie pomaga. Nie mówię, że to koniec mimo, że tak chyba byłoby najlepiej. Nie dla mnie. Dla niego. Nie chcę nikomu wpierdzielać się w życie tylko dlatego, że On nie chce (chyba z czystej uprzejmości) lub nie potrafi (z dobroci serca) wprost kazać mi się odczepić. Póki co odciąłem jedną nitkę. Zlikwidowałem konto gg. Do kłębka prowadzą jednak też inne drogi i jeśli zechce to z nich skorzysta.  Jeśli nie, to przynajmniej będę wiedział, że postąpiłem właściwie. To naprawdę zajebisty facet, ale ja jak to zwykle wstrzeliłem się w nieodpowiednim momencie. Mógłbym doktorat z tego zrobić – zawsze jest tak samo.

Dzisiaj wymarzony piątek. Co prawda godzina mało odpowiednia aby radość wypełniła mnie po brzegi – jakby nie patrzeć przede mną jeszcze jeden dzień w fabryce przed weekendem. Ale przynajmniej jest na co czekać :) Tak, tak, szukam pozytywów. Łatwo nie jest, ale od czegoś trzeba zacząć.     

czwartek, 21 czerwca 2012


Tak … to znowu ja. Znowu mi źle. I kolejny raz wszystko jest do niczego. Inaczej bym nie pisał no nie? Poniekąd to prawda. W notkach, które do tej pory zdarzyło mi się popełnić ciężko doszukać się optymizmu czy radości z tego co mnie otacza. Może to dlatego, że dziwnym trafem brakuje ich w mojej rzeczywistości. Chciałbym pewnego dnia zajrzeć tutaj i z promiennym uśmiechem na twarzy wykrzyczeć wszystkim jak bardzo jestem szczęśliwy. Niby niewiele mi potrzeba, ale nawet o tą odrobinę ostatnio bardzo ciężko. Czasem miewam dość. Czasem jakoś sobie radzę. Innym razem chce mi się wyć, z bezradności i jawnej niesprawiedliwości z jaką spotykam się niemal na każdym kroku. Są też dni kiedy wydaje mi się, że jeszcze będzie dobrze. Że przecież mogę sobie wszystko poukładać i radzić z kolejnymi wyzwaniami. Rzeczywistość jednak wszystko weryfikuje. Im więcej we entuzjazmu i zaangażowania tym mocniej dostaję po mordzie. To tak jakbym był skazany na porażkę. Jakby nic nie mogło się udać. Jakbym nie zasługiwał na nic poza tym co każdego dnia mnie spotyka. Wszystko ok, tylko, że ja nie wierzę w przeznaczenie. Być może dlatego tak ciężko mi się z tym wszystkim pogodzić. Może to dlatego raz po raz podnoszę się poobijany i prę dalej pomimo wszystko. Niestety za każdym razem jest trudniej. Człowiek nie jest w stanie do wszystkiego przywyknąć. Któryś cios staje się śmiertelny, a wtedy nie sposób już się podnieść. Tego właśnie się boję. Że pewnego dnia już nie starczy sił aby wstać i iść dalej. Ten moment jeszcze nie nadszedł, mimo, że wydarzenia ostatnich dni zdawały się o tym świadczyć. Całkiem niedawno myślałem, że to koniec. Że już wystarczy. Że to takie moje własne wewnętrzne samobójstwo. Obudziłem się jednak. Nawet nie wiem po co, ale jestem. Pozbawiony celu i nadziei, jednak mimo wszystko jestem.

Ostatnie dni wiele mnie nauczyły. W końcu dostrzegam to, czego nie widziałem wcześniej lub czego po prostu starałem się nie dostrzegać. Poznałem swoich wrogów. Zupełnie przypadkiem. Na szczęście oni żyją w błogiej nieświadomości, że daleki jestem od poznania prawdy. Ja jednak wiem. Pytanie tylko co zrobić z tą wiedzą. Teoretycznie wystarczy jedno moje słowo i rozwalę ich życie do tego stopnia, że przez lata nie zdołają wrócić do normalności. Jeden mój podpis i cała ich kariera legnie w gruzach bez możliwości poskładania jej do kupy kiedykolwiek. Powinienem to zrobić. Naprawdę powinienem. Szkoda, że tak nie potrafię. Szkoda, że wrodzona skłonność do szukania w ludziach dobra, zaślepia mnie do tego stopnia, że wcześniej sam dam się zniszczyć niż z mojego powodu komuś włos z głowy spadnie. Boli mnie tylko, że to ludzie, którzy każdego dnia są tuż obok i uparcie wmawiają mi, że mam ich zawsze po swojej stronie. Ci sami, którzy beze nie znaczą nic. Ci sami, którzy na moich plecach wspinają się po szczeblach kariery kiedy teoretycznie powinny pozostać na samym dnie. To nie pycha. Wiem jak wiele popełniam błędów i jak wiele jeszcze muszę się nauczyć. Nie jestem ideałem i bardzo mi do niego daleko, ale najnormalniej w świecie wkurwia mnie gdy ludzie gloryfikują wręcz swoją osobę, w sytuacji gdy nie mają ku temu najmniejszych podstaw. Jak do cholery mam się nauczyć likwidacji takich jednostek? Jak zebrać w sobie tyle siły i niszczyć je jedna po drugiej, aby choć w minimalnym stopniu oczyścić ten świat z tego skurwysyństwa?    

Nie ogarniam po prostu tego co się dzieje.

niedziela, 17 czerwca 2012


I co mam napisać? Może najlepiej nic. 

Niedzielny dół stał się już swego rodzaju tradycją. Atakuje mnie każdego tygodnia i rozwala wewnętrznie, aż do piątku. Wiem doskonale co jest jego powodem, ale jak walczyć z czymś czego zmienić nie można. Przynajmniej na razie.  To „na razie” ciągnie się już latami, a ja zamiast walczyć coraz bardziej oswajam się z myślą, że tak ma wyglądać całe moje życie. Jestem do niczego, czas najwyższy to przyznać. Wyrywam kolejne kartki z kalendarza i zaczyna mnie przerażać fakt, że coraz mniej czasu pozostało mi na bycie szczęśliwym. A może szczęście nie jest mi pisane? Może to jakiś cholerny mcbealizm uniemożliwiający jego osiągnięcie? Może tak po prostu ma być? Zwariuję pewnego dnia.

Chciałbym gdzieś uciec. Zniknąć choć na chwilę. Gdzieś gdzie nie musiałbym martwić się o jutro. Gdzie nie byłoby tego cholernego strachu przed tym co przyniesie kolejny dzień. Gdzie mógłbym być po prostu sobą. Gdzie nie dźwigałbym na barkach odpowiedzialności za wszystko co się dzieje. Gdzieś gdzie mógłbym godzinami gapić się w gwiazdy bez wyrzutów sumienia, że marnuję tylko czas. Gdzieś gdzie obok mnie byłby ktoś, kto przytuliłby mnie bardzo mocno i powiedział, że będzie ok. Chcę uciec. Uciec gdzieś daleko. Zostawić za sobą wszystko co minęło i móc spojrzeć z nadzieją na to co dopiero przede mną. Chcę uciec.

Tu i teraz jest do dupy.

Rozmawiałem z nim wczoraj. Długo gadaliśmy. Gdy zasypiałem za oknami wstawał nowy dzień. Przykre jest to, że odnoszę wrażenie, jakbym tak naprawdę nic nie powiedział. Miało być fajnie. Miało … bo wyszło jak zwykle. Zawiodłem. Kolejny raz. Żadna nowość, mam w tym spore doświadczenie. Szkoda. Chyba za bardzo mi zależało. Sam nie wiem dlaczego. Chyba po prostu czuję się cholernie samotny i potrzebuję chociaż namiastki drugiego człowieka. Mieć do kogo się odezwać i poczuć, że ten ktoś słucha dlatego, że chce a nie dlatego, że wypada.  Było minęło. Zobaczymy co będzie dalej. Cokolwiek to będzie po prostu to zaakceptuję, bo o niego nie sposób walczyć. Przynajmniej ja nie powinienem i nie będę, z tylko mi znanych powodów.

Chyba lepiej by było gdybym pozostał na samym początku i faktycznie nic nie pisał.  

piątek, 15 czerwca 2012

Dzisiaj obudziłem się dokładnie jak wczoraj. Podobnie jak wczoraj puściłem sobie wiązankę znaną wszystkim z "Dnia świra". Niby dzień jak co dzień. Coś jednak nie pozwala mi wierzyć, że i "dzisiaj" wypełnione będzie rutyną. Coś się kroi i nawet boję się myśleć co czai się tuż za rogiem. A może by tak zabłądzić gdzieś po drodze i nie odwiedzać fabryki? Kusi jak jasna cholera. Szkoda, że tak nie potrafię. Jedyne pocieszenie to zbliżający się weekend i parę chwil wytchnienia od znienawidzonej codzienności. Oczywiście każda niemal minuta jest już zaplanowana, ale i tak wolę to niż spędzenie kolejnego dnia ze wzrokiem wlepionym w outlooka, w którym z prędkością światła pojawiają się kolejne wiadomości oznaczające nowe zadania nie cierpiące zwłoki. Można się porzygać. Chyba zrobiłem się nieco wulgarny - wybaczcie. 

czwartek, 14 czerwca 2012


Odnoszę wrażenie, że przechodzę jakąś próbę. To co dzieje się w mojej firmie totalnie mnie przerasta.  Ja wiem, że skurwysyństwo (przepraszam za słownictwo) jest wszędzie, ale nie przypuszczałem, że jego brak w moim stylu zarządzania, może burzyć ład korporacyjny. Oczywiście wprost się tego nie mówi bo nie wypada, ale dobitnie daję się mi to do zrozumienia. No kurwa nie potrafię. Moja „ukochana” pani dyrektor, na dalsze potrzeby zwana D. rozpierdoliła mi dzisiaj wszystko co udało mi się zbudować. Nie to jest jednak problemem, bo i do tego po latach współpracy udało mi się przywyknąć. Zawsze gdy zmierzam w dobrym kierunku, ona wykonuje swój ruch i wszystko się sypie. To tak żeby przypadkiem nudno nie było. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo żadne inne racjonalne argumenty uzasadniające jej idiotyczne decyzje nie przychodzą mi do głowy. To co najbardziej mnie rozwaliło to niemalże nakaz zbierania „odpowiednich” informacji na temat pracowników. Ponoć wszystko jest ważne. Każdy najmniejszy błąd powinien być odnotowany, bo nigdy nie wiadomo co się przyda, gdy kogoś trzeba będzie zwolnić. Takie rzekomo są realia. Trzeba było widzieć tą pasję z jaką mówiła te bzdury. Zgłupiałem. Po prostu szczena mi opadła i odbiła się parę razy od podłogi. Kompletnie nie wiedziałem jak zareagować, bo dla mnie to był żart, a ona mówiła poważnie. Uśmiechnąłem się, spojrzałem na nią, potem dodałem tylko, że to zupełnie nie w moim stylu i wyszedłem. Zapowietrzyła się trochę, ale w dupie to mam. Nie umiem już reagować inaczej na tego typu zachowanie. Potem dzwoniła kilka razy czy aby na pewno dobrze się zrozumieliśmy. Za każdym razem potwierdzałem, bo niby co innego miałem powiedzieć? Że jest kopnięta? Gdyby nie moje zaangażowanie kredytowe to pewnie bym to zrobił, a tak mogę sobie tylko czasem pozwolić na drobne uwagi, których ona nie rozumie a mi pozwalają się nieco rozładować. Swoją drogą dało mi to wiele do myślenia. Chyba z ciekawości wyślę jej jutro wniosek o udostępnienie dokumentacji zgromadzonej na mój temat.

To taka korporacyjna codzienność, która codziennie daje mi po mordzie. Teraz patrzę na to z pewnym dystansem (butelka wina pomogła), ale gdy dzisiaj wróciłem do swojego biura, to najzwyczajniej w świecie zamknąłem drzwi i nie wiedziałem czy za moment zacznę krzyczeć czy po prostu się rozpłaczę. Krzyczeć nie mogłem …

Totalnie nie ogarniam tego co dzieje się wokół mnie. Coraz bardziej męczy mnie walka o odrobinę normalności i człowieczeństwa w mojej organizacji. Czasem patrzę na to wszystko i zastanawiam się po co mi to? Dlaczego jeszcze nie ulegam i nie robię tego czego się ode mnie oczekuje? Dlaczego nie umiem jak inni gnoić ludzi na każdym kroku i być obojętnym na to co mówią, myślą czy czują? Zupełnie tutaj nie pasuję. Przynajmniej gdy patrzę na to ze swojej pozycji. Ludzie raczej nic do mnie nie mają i nigdy nie miałem problemu z pozyskiwaniem nowych rąk do pracy w moim zespole. Oni jednak widzą mnie inaczej. Do nich dociera to co już przefiltrowane. I znowu pytanie po co to robię? Dlaczego zawsze to ja jestem sitem na którym wszystko co złe się zatrzymuje? Jeśli ktoś ma receptę jak stać się skurwielem to proszę o maila z instrukcją. Jestem przekonany, że wtedy zdecydowanie więcej będę w stanie osiągnąć w tej porąbanej instytucji.

Póki co nie wiem jak jutro tam wrócić. Na samą myśl robi mi się źle. Pewnie znowu coś będzie nie tak jak powinno. Ostatnio całkiem dobrze radzę sobie z zawalaniem wszystkiego co tylko się da. No cóż, są pewne granice wytrzymałości nawet kogoś takiego jak ja.  

środa, 13 czerwca 2012


Są dni - takie jak ten - kiedy mam wszystkiego dość. Kiedy ostatni skrawek nadziei tlący się  jeszcze wczoraj, zupełnie wygasa, a myśl o kolejnym dniu sprawia, że odechciewa się żyć. Są takie dni - dokładnie jak ten - kiedy wszystko traci sens, a wymuszona przez samego siebie wiara w lepsze jutro staje się czymś zupełnie abstrakcyjnym. Są takie dni – tak, tak – dokładnie takie jak ten – kiedy najzwyczajniej w świecie nie można dać z siebie więcej.     

Mówi się, że człowiek to taka specyficzna istota nie do zdarcia. Udowadniałem to latami. Niech nikt nigdy nie popełnia tego samego błędu. Nie warto. Zawsze bowiem, może w naszym życiu wydarzyć się coś czemu sprostać nie sposób w pojedynkę. Kiedy będziemy krzyczeć i błagać o pomoc, a wszyscy wokół będę ślepi i głusi. Dobrze to znam, nawet zbyt dobrze. Co wtedy usłyszymy? Ogarnij się. Zbierz się do kupy. Usłyszymy nawet pytanie – co się stało? – ale zanim nabierzemy powietrza aby odpowiedzieć nastąpi kontynuacja w postaci – cokolwiek to nie jest, musisz wziąć się w garść, bo tak dalej być nie może. I co my na to? Nic. Jak zwykle nic. Mówimy tylko – oczywiście, albo nieco mniej stanowcze – spróbuję.

A potem kolejny raz staramy się jakoś z wszystkim sobie poradzić.

Kolejny dzień. I kolejny pod znakiem pracy, której szczerze nienawidzę. Wszystkim tym, którzy choć trochę lubię to co przyszło im robić w swoim życiu zawodowym szczerze gratuluję i zazdroszczę.

poniedziałek, 11 czerwca 2012


Kiedy czytam niektóre blogi poważnie zastanawiam się czy im dorównam. Nie mówię tutaj o statystykach czy ilości osób jakie wokół siebie skupiają. Chodzi mi raczej o ich autorów. Czasem odnoszę wrażenie, że czytam książki lub felietony, a nie kilka słów napisanych pospiesznie w przerwie między codziennością. Ja tak nie potrafię. Jestem prostym facetem z problemami, który swoją obecność w wirtualnym świecie zaznaczał przez kilka lat krótkimi notkami napisanymi raz z mniejszą innym razem z większą wprawą. Nie traktowały o niczym szczególnym. Były po prostu o mnie i moim świecie, w którym czasem coś się działo. Dlaczego przestałem? Nie wiem. Chyba po prostu znalazłem nieco inny sposób na radzenie sobie z samym sobą i moimi wewnętrznymi rozterkami. Czasem tam wracam i przypominam sobie to co kiedyś spędzało mi sen z powiek, a co teraz wydaje się tak mało istotne. Wiele się zmieniło. Ja przede wszystkim. Trochę to denerwujące bo wolałem tamtego mnie, ale najwidoczniej tak miało być.

Jak będzie tutaj? Normalnie. Przynajmniej na tyle na ile pozwoli moja zryta psychika. Nie jestem pogodnym miłym facetem, który widzi świat pełen barw i z nadzieją spogląda w przyszłość. Mój świat nie jest kolorowy. Nie jest też czarno biały, ale za to pełen wszelkich możliwych odcieni szarości. Trudno mi pisać o sobie, bo tak naprawdę coraz częściej łapię się na tym, że niewiele o sobie wiem. Ludzie rzadko wypowiadają się na mój temat, a przynajmniej nie robią tego w mojej obecności.

Blog będzie więc próbą poznania samego siebie. Takiego jakim jestem lub takiego jakiego postrzegać mogą mnie inni. Będzie też próbą akceptacji tego co we mnie niezmienne. Tak, pewne rzeczy się nie zmieniają mimo, że czasem bardzo byśmy tego chcieli. 

Zobaczymy co z tego wyjdzie.

czwartek, 7 czerwca 2012

Nowy początek

Postanowiłem wrócić.
Jeszcze nie dzisiaj, jeszcze nie w tej chwili ale wracam.
Teoretycznie nikt mnie nie zna, ale faktem jest, że to mój kolejny debiut bo poprzedni trwał ponad cztery lata i skończył równie niespodziewanie jak zaczął. Stare dzieje, ale tamtych chwil nigdy nie zapomnę.
Nie wiem co skłoniło mnie do powrotu. Może okoliczności, a może pewien Człowiek, który uświadomił mi to i owo.
Tak czy inaczej to nowy początek.