poniedziałek, 30 lipca 2012


Jak to jest, że wystarczy krótka chwila aby zmienić wszystko. Siedzę właśnie przed komputerem. Tuż obok stoi kubek gorącej kawy, a z głośników sączą się Nieprzyzwoite Piosenki Lipnickiej & Portera. Za oknem raz po raz kolejne krople spadają jak szalone i uderzają o mokry beton a ja w głowie mam chwile, które przeżywałem niespełna dziewięć lat temu. Pamiętam jakby to było wczoraj. Jak siedziałem w tym samym niemal miejscu i ostatkiem sił, z oczami podpartymi na zapałkach czytałem nieoficjalne tłumaczenia Harrego Pottera i Zakonu Feniksa. Wiem, że to głupie, bo jakby nie patrzeć nawet wtedy byłem nieco za stary na tego typu bajki, ale co poradzę że lubię. Ostatnio przypominają mi się chwilę gdy byłem szczęśliwy. Gdy tak naprawdę moje problemy (mimo, że wtedy wydawały się nie do ogarnięcia) były błahostką. Gdy budziłem się pełen zapału do zdobywania świata i odkrywania tego co jeszcze nie odkryte. Wtedy wszystko wydawało się możliwe. Wtedy każdy dzień był wyzwaniem, które podejmowałem z uśmiechem na twarzy i zdobywałem to co akurat było do zdobycia. Wtedy po prostu było inaczej. To czasy kiedy nic nie ograniczało moich marzeń. To chwile gdy byłem pewien, że jestem skazany na sukces, a jego osiągnięcie to tylko kwestia czasu. Co teraz się zmieniło? Chyba wszystko. Może tylko sceneria wciąż ta sama. Niby dalej mogę bardzo dużo. Niby moja metryka pozwala na wywrócenie życia do góry nogami. Pytanie tylko jak zebrać w sobie siły, aby zmienić cokolwiek. Jak pozwolić sobie na ten krok, który wywyła lawinę zdarzeń, które mogą doprowadzić mnie do celu. I pytanie jaki cel obrać, aby za kolejne dziesięć lat nie znaleźć się w punkcie wyjścia i kolejny raz zastanawiać się co robić dalej? Znowu pojawiają się pytanie, na które nie znam odpowiedzi. Są jednaki i takie, co do których odpowiedź pojawia się niemal automatycznie. Gdy spoglądam w przeszłość z reguły wydaje mi się, że spierdoliłem wszystko co mogłem. Zawiodłem wielu ludzi. W największym stopniu zaś siebie. Plany, które kiedyś miałem bardzo szybko zostały zweryfikowane i w dużym stopniu nawet nie znalazły się w początkowej fazie realizacji. Nie tak to miało wyglądać. Gdyby jednak ktoś zapytał mnie czy chciałbym cofnąć czas i wrócić do tego momentu gdy mogłem jeszcze wszystko, to musiałbym mocno się zastanowić. Jeszcze kilka tygodni temu zapewne bez zastanowienia bym się zdecydował i po prostu to zrobił. Dzisiaj jednak jest inaczej. Dzisiaj miałbym już wątpliwości. O tym jednak innym razem bo czas na wspomnienia właśnie się wyczerpał …

niedziela, 29 lipca 2012


Niedziela pod znakiem imprezy rodzinnej. Normalnie tego nie znoszę, ale prawda jest taka, że i tak nie mam nic lepszego do roboty. Znaczy się mam, ale jako, że postanowiłem dzisiaj wyłączyć służbowy telefon i nie wyciągać z torby laptopa, wygląda na to, że nic innego mi nie pozostało. Dzisiejszy dzień nie upłynie pod znakiem pracy bo najzwyczajniej w świecie nie mam już siły. Przynajmniej na razie. Wieczorem pewnie już nie będę tak stanowczy i pewnie za coś się wezmę. Mniejsza o to. Teraz jest teraz i wszystko inne zupełnie nie ma znaczenia.

Obejrzałem sobie dzisiaj wschód słońca. Ogarnąłem nieco wszystko co zielone i kwitnące w ogrodzie/balkonie, a teraz siedzę sobie w gąszczu kwitnącego cholerstwa i piszę pierwszą notkę od paru dni, która z zamierzenia ma być optymistyczna. Do tego gorąca kawa i tlący się w dłoni papieros, sprawiają, że dzisiejszy poranek jest inny niż te, które pamiętam od paru tygodni. Pierwszy raz od bardzo dawna nie zastanawiam się nad tym co będzie jutro. Nie myślę o tym co stanie na mojej drodze gdy tylko przekroczę drzwi swojego biura. Dzisiaj mam to wszystko głęboko w dupie, bo dzisiaj jest dzień, który chcę mieć tylko dla siebie. Lubię takie poranki. Lubię gdy budzę się niemal w środku nocy i czekam, aż pierwsze symptomy budzącego się dnia dadzą o sobie znać. Lubię gdy chwilę później z radością zabieram się do pracy (nie tej zawodowej) i po kilku godzinach czuję przyjemne zmęczenia, które oznaczać może tylko świadomość dobrze spełnionego obowiązku. Wiem jestem pokręcony. Nie wypieram się tego. Zawsze taki byłem. Zawsze cieszyły mnie głupoty, a najmniejsza pierdoła była większym powodem do dumy niż wszystko to co udało mi się osiągnąć zawodowo. Mam olbrzymią frajdę gdy patrzę wokół i widzę, że to wszystko co z takim zaangażowaniem sadziłem, pieliłem, podlewałem teraz odwdzięcza się setkami kolorowych kwiatów. No może nie są jakieś nadzwyczajne, ale moje i może dlatego taką radość wywołuje we mnie ich widok. Cieszą mnie zwykłe, małe rzeczy. Nie jakieś spektakularne sukcesy, nie kolejny awans czy finalizacja kolejnego projektu. Radość wywołuje to co jest prawdziwie moje.

Powinienem się wybrać na zakupy. Kupić prezenty dla tych, którzy świętować dzisiaj będą. Brak mi koncepcji a oni jak co roku nie chcą pomóc w doborze odpowiednich „niespodzianek”. Do tej pory zawsze znajdowałem coś odpowiedniego. Może i tym razem się uda. Dzieciaki już załatwione. Wczorajsza eskapada po centrum handlowym zakończyła się załadowanym po brzegi bagażnikiem i promiennym uśmiechem na twarzach małolatów. Co roku im tak robię. Wpuszczam do galerii i mówię, że mogą wybrać co chcą. Zawsze głupieją i nie widzą na co się zdecydować. W efekcie dostają kilka drobiazgów, które do niczego nie są im potrzebne, ale za to dają masę frajdy. Na koniec obowiązkowa wyżerka w macdonaldzie i padają ze zmęczenia. Widać jednak, że są coraz starsi bo z roku na rok coraz więcej mnie to kosztuje. Są jednak cudowni więc co jak co, ale dzieciakom żałował nie będę. Ja w ich wieku miałem niewiele, więc w ten sposób chyba również sobie nieco rekompensuję to za czym tęskniłem gdy byłem o wiele młodszy.    

Czas na mnie. Przynajmniej na tą chwilę. Zawitam jeszcze :)  

piątek, 20 lipca 2012


Tak bardzo potrzebuję się wygadać. Wykrzyczeć. Albo wręcz wypłakać. Mam tak cholernie dość, że powoli wariuję. Ja już nawet nie jestem zmęczony. To kompletne wyczerpanie - fizyczne i psychiczne. Jutro czeka mnie cholernie ciężki dzień, a ja patrzę na siebie i nie odnajduję słów, które tłumaczyłyby zasadność doprowadzenia się do takiego stanu. Od jutrzejszego dnia może zależeć cała moja kariera, moja przyszłość i poniekąd moje życie, a ja najzwyczajniej w świecie nie odnajduje argumentów, które przemawiałyby na moją korzyść. Czuję się jak mały chłopiec, którego ktoś wypuścił na jakimś pustkowiu i kazał znaleźć drogę do domu. Nie odnajdę tej drogi. Nie mam zielonego pojęcia gdzie do cholery jestem i dokąd zmierzam. Obok mnie nie ma nikogo kto zechciałby pomóc. Może źle się wyraziłem - głęboko wierzę, że ktoś taki jest, ale on pomóc nie zdoła. Nadszedł w moim życiu taki moment, w którym jestem zmuszony zmienić w sobie w zasadzie wszystko. Odrzucić to co było i zacząć walkę o siebie. Zamknąć się na innych. Nie reagować na problemy, które nie powinny mnie dotyczyć. Ignorować łzy i prośby o pomoc, jeśli wiem, że zbyt wiele będzie mnie to kosztować. Boję się jednak, że zbyt późno zauważyłem to, co powinienem widzieć nawet z zamkniętymi oczami. Kolejny raz dałem się wykorzystać. Znowu walczyłem o tych, którzy na to najzwyczajniej w świecie nie zasługują. Tych samych, którzy w krytycznym momencie robią mnie w buca i zlewają z góry na dół. Kurwa, dokładnie Ci sami, którzy są tutaj tylko dzięki mnie. Cholera znowu się przejechałem. Dostałem po mordzie i to zdecydowanie mocniej niż kiedykolwiek. Tym razem jednak nie nadstawię drugiego policzka. Tym razem oddam i to z taką siłą, że długo do siebie nie wrócą. Zafundowali mi przeprawę, która może mnie wiele kosztować (jeśli nie wszystko) i czas najwyższy aby przekonali się na własnej skórze jak to smakuje.

Próbuję jak tylko mogę złapać konkretnego wkurwa. Takiego nerwa, który pozwoli mi ogarnąć się na tyle, aby przetrwać jutrzejszy dzień. Takiego, który wleje we mnie odrobinę pewności siebie i poczucia własnej wartości. Potrzebuję tego. Potrzebuję tego właśnie dzisiaj. Właśnie w tym dniu kiedy wali się wszystko i tak trudno o wiarę w cokolwiek.

Nie, nie poddałem się. Nie mogę się poddać. Obiecałem sobie i jeszcze komuś, że nigdy się nie poddam. Że będę walczył do końca. I będę, mimo, że jest mi tak cholernie ciężko.

Oczy same zamykają mi się ze zmęczenia. Nie sypiam ostatnio. Zresztą po co się powtarzać. Zaczyna po prostu dawać o sobie znać mało higieniczny tryb życia. Chyba przeceniłem możliwości swojego organizmu. Dzisiaj jednak nie odpocznę. Na to przyjdzie jeszcze czas. Może jutro? Na pewno nie wcześniej. Dzisiaj czeka mnie cała noc ślęczenia nad tym co powinno po prostu leżeć na moim biurku sporządzane przez tych, którzy zrobić to powinni i czekać moją akceptację lub ewentualną korektę. Następnym razem tak będzie. Następnym razem to ja będę słodko spał w czasie gdy inni będą zastanawiać się jak przetrwać kolejny dzień.

Wyżaliłem się. Wcale nie ulżyło. Kurwa jestem porąbany.

środa, 18 lipca 2012


Ja pierdziele … Optymistycznie się zaczyna. Jestem zryty do granic możliwości. Dzisiaj mam wyrzuty sumienia, że wczoraj poszedłem spać. To nienormalne wiem. Tradycyjnie uzbroiłem się w odpowiednie narzędzia, żeby domknąć w domu tematy, których nie udało mi się ogarnąć w pracy. Kolejna noc miała upłynąć niepostrzeżenie pod stosem papierów i na myśleniu strategicznym. Uwielbiam to określenie. Ostatnio muszę planować każdą minutę w swoim kalendarzu, bo organizacja tego wymaga i za radą innych zarządzających trzeba zaplanować czas również na tą zmyślną czynność. Zastanawia mnie tylko dlaczego, D.  kazała mi usunąć zapisy dotyczące potrzeb fizjologicznych. No jak wszystko to wszystko. Niektórym kompletnie porypało, na czele ze mną rzecz jasna. No ale mniejsza o to. Pewnie zrobiłbym wszystko co na dzisiejszą noc zaplanowałem gdyby nie jeden mały szczegół. Zanim na dobre przekręciłem klucz od „fabryki” moich kochani „podopieczni” wyprowadzili mnie z równowagi do tego stopnia, że zaraz po powrocie do domu (o normalnej porze czyli dwudziesta trzecia z minutami) walnąłem się do wyra i obudziłem dopiero przed czwartą. Wiem, wiem zaszalałem. U mnie to nienormalne spać aż tyle godzin. W zasadzie to wykorzystałem tym samym limit na najbliższe parę dni :)  Problem tylko w tym, że jestem totalnie nieprzygotowany do dzisiejszego spotkania z D. Będzie zaskoczenie, bo wyjątkowo będę siedział cicho. Pewnie kolejny raz mnie spierdoli, ale przynajmniej będzie miała o co. Zawsze to jakaś odmiana. Tylko co my dzisiaj będziemy robić na naradzie? Idiota (czyt. ja), niestety jedyny, który ośmiela się na jakąkolwiek polemikę będzie siedział cichutko jak myszka i wzorem innym grzecznie oglądał swoje buty i wykładzinę w gabinecie D.  Oj będzie jazda. Jak ja nie lubię takich sytuacji.

Miłego dnia życzę.

niedziela, 15 lipca 2012


Wróciłem do czerni. Ten kolor zdecydowanie najbardziej do mnie pasuje. Być może odzwierciedla po prostu to co we mnie, a tam zdecydowanie nie często jest kolorowo. Coraz trudniej mi o uśmiech. Coraz rzadziej cieszą drobne rzeczy. Jeszcze chwilę temu wydawało mi się, że wszystko może się zmienić. Że to taki moment, w którym nagle zapomnę o tym co było i skupię się na tym co dopiero ma być. Szkoda tylko, że to co było nie pozwala o sobie zapomnieć. Obiektywnie to krew mnie zalewa, że jestem w takim a nie innym położeniu. Że błędy, które kiedyś popełniłem wciąż warunkują moje życie. Wkurwia mnie, że wciąż nie potrafię uwolnić się od tego co było. Że nadal trudno mi uwierzyć w cokolwiek. I nadal patrząc w lustro mam ochotę wpierdolić idiocie którego widzę. Dobija mnie bezradność i brak jakiegokolwiek wpływu na to co dzieje się wokół mnie.

Tak naprawdę gdybym potrafił to pewnie ryczałbym jak dziecko. Czuję jak jakiś cholerny ból rozdziera mnie od środka. Coś czego nie sposób pojąć czy wytłumaczyć słowami. Dzieje się coś co rozwala mnie do granic możliwości. Nie umiem wytłumaczyć co to jest. Mieliście kiedyś tak, że cokolwiek byście nie zrobili było do dupy? Ja właśnie tak mam.  Budzę się i mam dość. Potem papieros, kawa, szybki prysznic, kolejny papieros, kolejna kawa i wsiadam do samochodu. Gdy zamykam drzwi do oczu po prostu cisną się łzy. Liczę do dziesięciu, oddycham głęboko, potem odpalam silnik i kolejnego papierosa. Z głośników sączy się jakaś muzyka a ja podążam w kierunku którego nienawidzę. Mijam te same domy, skręcam w te same ulice i nawet stoję zawsze na tych samych pieprzonych  światłach. Gdy dojeżdżam przyklejam sztuczny uśmiech i … i zaczynam kolejny dzień, w miejscu, którego najchętniej w ogóle bym nie oglądał. Włączam komputer, pół godziny ściągam firmową pocztę, między czasie wmawiam sobie i swoim ludziom, że to wszystko ma jakiś sens, a na koniec zasiadam w swoim gabinecie i za skurwysyna nie mogę pojąć co ja tutaj w ogóle robię. Kurwa nie mogę tak dłużej. To ponad moje siły.

Na dodatek ON. Uwielbiam go. Jest cudowny. Ale … No właśnie, zawsze jest jakieś ale. Nic dziwnego, przecież chodzi o mnie.   

sobota, 14 lipca 2012


Chyba najgorsze co może zrobić facet kobiecie, to pozwolić jej zakochać się w sobie a potem powiedzieć, że jest gejem. Znam to – no może z jednym małym wyjątkiem. Nie powiedziałem, że jestem gejem. W zasadzie od tamtego czasu minęły już lata. Wiem jednak, że ona nadal coś do mnie czuje. Wiem też, że i we mnie tli się jakieś uczucie. To nie taka „normalna” miłość. Nigdy nie postrzegałem jej w kategoriach partnerki życiowej czy matki moich dzieci.  Powód jest oczywisty i wciąż ten sam. Coś jednak jest między nami. Mogę stanąć przed nią, spojrzeć jej prosto w oczy i szczerze powiedzieć, że kocham.

Pracowaliśmy razem kilka lat. Było dobrze. Czasem coś się komplikowało, ale zawsze wychodziliśmy na prostą. Teraz jest trudniej. Coraz rzadziej się widujemy. Niespełna rok temu awansowałem i zmieniłem miejsce pracy. Wciąż się widujemy, ale zdecydowanie rzadziej. Wydawało mi się, że już jest ok. Że nie tęsknię i idę naprzód. Dzisiaj znowu się spotkaliśmy. Wpadła do mnie do pracy. Wiele się zmieniło. U niej chyba więcej niż u mnie. W zasadzie to na pewno. Poniekąd czuję się winny. Moje odejście wiele zmieniło. To nawet nie jest kwestia naszych relacji, ale tego czego zabrakło w miejscu z którego odszedłem. Czasem rozmawiam z moimi byłymi pracownikami. Niemal zawsze słyszę, że jest ok, ale beze mnie już nie tak samo. Ponoć trzymałem to wszystko w kupie. Udowadniałem, że może być po ludzku tam gdzie teoretycznie nie powinny wkradać się emocje. Nie pozwalałem na walkę, na idiotyczny wyścig szczurów. Starałem się ponad wszystko aby ludzie wzajemnie się szanowali i dbali o siebie. Tego ponoć zabrakło. Nawet nie minął rok a ja już widzę, że z tego co ja budowałem latami nie zostało już nic. Dzisiaj uświadomiłem to sobie bardzo dosadnie.

Wystarczyło żebym spojrzał jej w oczy i wszystko stało się jasne. Nie musiała nic mówić. Po prostu spojrzała na mnie i już wiedziałem. Siedzieliśmy tak parę minut i patrzyliśmy.  W mojej głowie kotłowały się wspomnienia minionych lat. Te radosne. Pogodne. Wspomnienia, które dzielić mogliśmy we dwoje.  Nie wiem skąd, ale wiedziałem, że ona myśli dokładnie o tym samym. Na koniec dodałem tylko – „to już chyba nigdy nie wróci”, w odpowiedzi usłyszałem „nie wróci”. Przytuliłem ją. Pierwszy raz od bardzo dawna było mi dobrze. Po prostu dobrze. Nie wiem ile to trwało. W pewnym momencie ktoś zapukał do drzwi. Zdążyłem tylko wyszeptać jej do ucha, że nie będzie tak samo, ale mimo wszystko będzie dobrze, potem przykleiliśmy sztuczne uśmiechy i wyszła.

Tęsknię za nią. Tak normalnie po ludzku tęsknię.

piątek, 13 lipca 2012


Dzisiaj zostaję w domu. Wczoraj grzeczny chłopiec (czyli ja) złapał wkurwa i w odpowiedzi na jedno z pytań D. wystawił soczysty wniosek o urlop. Nie będę tłumaczył się z czegoś co zupełnie ode mnie nie zależy. Chyba właściwie to zinterpretowała bo wniosek został zaakceptowany a temat, który skłonił mnie do takiej a nie innej reakcji nagle zniknął. Nigdy tak nie robiłem, ale każdy ma swoją granicę wytrzymałości, a moja po prostu w tamtej chwili została mocno przekroczona. I tak siedzę sobie właśnie w domu. Oczywiście niewyspany bo przecież sama możliwość snu nie oznacza, że da się spać. Mniejsza o to. Ważne, że nie muszę wbijać się w garnitur i spędzać dnia z oczami wlepionymi w outlooka. Znając mnie to i tak w biurze się pojawię, bo już taki pierdolnięty jestem, ale to jeszcze nie teraz. Teraz piję gorącą kawę i jest mi dobrze. A co potem? Może w końcu uda mi się zająć ogrodem. Wypadałoby. Próbuję się za to zabrać o paru ładnych tygodni i nigdy czasu nie starcza. Miłego dnia wszystkim życzę.    

środa, 11 lipca 2012


Kolejna noc bez snu. Robota mnie wykańcza. Niby zapierdzielam jak mały samochodzik, a niczego nie ubywa. Cały czas pojawia się coś nowego, co skutecznie przeszkadza w dokończeniu tego co zacząłem i tak pojawia się sterta nowych zaległości, które niedługo porosną kurzem. Zawsze wiedziałem, że pracuję w nienormalnej instytucji, ale to co dzieje się ostatnio przerosło wszelkie granice nienormalności. Nie będę rozpisywał co? jak? i dlaczego? Nie ma to tutaj najmniejszego znaczenia. Faktem jest, że jakiś czas temu przywitałem nowy dzień. Podobnie jak kilka poprzednich z kubkiem gorącej kawy i papierosem wpatrzony we wschodzące słońce. To nienormalne. Zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, który ponad wszystko uwielbia spać właśnie wtedy gdy wstaje nowy dzień. Szkoda, że coraz częściej nie ma ku temu okazji.

Ehh, przytuliłbym się teraz do jakiegoś młodego, ciepłego ciała i choć na chwilę zapomniał o wszystkim …

wtorek, 10 lipca 2012

Kurwa mać ...

Chyba tylko tyle mogę powiedzieć w ramach podsumowania ostatnich dni.

Kurwa ...

niedziela, 8 lipca 2012


Jakiś taki bezsens mnie ogarnia. Wszystko jakby przemykało obok mnie a mi coraz trudniej dostrzec to przy czym warto zatrzymać się na dłużej. Czuję się totalnie zagubiony w moim życiu. W zasadzie w każdym jego aspekcie. Coraz więcej rzeczy się komplikuje, a ja najzwyczajniej w świecie przestaję ogarniać. Cały mój pokój jest przywalony papierami, które muszę przeglądnąć i zastanowić się jak uporządkować je wszystkie tak aby obrać właściwy kierunek, który pozwoli na rozwiązanie chociaż niektórych tematów. Nienawidzę tych momentów w swoim życiu, w których zupełnie nie wiem co dalej. Kiedy wszystko staje się nieprzewidywalne i to co za rogiem jest jedną wielką zagadką.

Zawodowo kolejny raz ci na górze rozpierdzielają wszystko.  Z dnia na dzień w zasadzie. Nie wiem po jaką cholerę i dlaczego w takim trybie. Pewnie długo jeszcze się nie dowiem. No ale co ja znaczę żeby to wiedzieć. Dodatkowo masa spraw właściwych dla mojej funkcji, która czeka na lepsze czasy. Nie znoszę tego. Nienawidzę nie mieć czasu na coś co wiem, że muszę zrobić.

W domu jak w domu. Niby wszystko jakoś funkcjonuje. Niby to co jeszcze parę miesięcy temu było „nadzwyczajne” teraz stało się już codziennością i mimo wszystko pozwala żyć. Tyle tylko, że ja czuję się tutaj coraz bardziej obco. Nie wiem z czego to wynika. Najbardziej prawdopodobne jest zmęczenie ciągłym ukrywaniem. Nie czuję się swobodnie i „u siebie”. Nie mogę być sobą, bo nie spotka się to z akceptacją otoczenia. Każdego dnia wracam do domu i tylko zmieniam „przebranie”. Na twarzy maluję sztuczny uśmiech i pełen zapału wkraczam w ten świat. Nie mogę dać po sobie poznać, że coś jest nie tak. Ktoś przecież musi być silny i trzymać to wszystko w ryzach.

I tak mijają dni, tygodnie i miesiące. Ja już nie pamiętam kiedy w pełni byłem sobą. Kiedy nie udawałem kogoś innego, bo tak trzeba, bo to pomaga mnie czy innym. Brakuje mi siebie. Siebie sprzed lat. Tego samego, który bardzo mocno wierzył, że wszystko jest możliwe, że świat stoi przed nim otworem. Tego mnie, który potrafił cieszyć się z tego co przynosi los.

Teraz jestem przerażony. Przerażony świadomością, że na zbyt wiele rzeczy jest już za późno. Że moje życie i ja sam zmieniłem się bardzo mocno, i nie zrobię już tego co kiedyś z takim zapałem planowałem. Dociera do mnie i mocno wali po mordzie przeświadczenie, że pomimo wielu już wiosen na moim koncie nie zdołam ułożyć sobie życia obok właściwej osoby, bo straciłbym przez to tych, na których bardzo mi zależy. Wiele mógłbym zyskać. Wiele też stracić, bo ogromna część tego co stanowi o mnie przepadłaby bezpowrotnie przez podjęcie tej jednej decyzji.

Prawda jest taka, że teraz jak nigdy wcześniej moje miejsce jest właśnie tutaj. Wśród ludzi, którym wszystko zawdzięczam. Którzy wychowali mnie i sprawili, że jestem takim a nie innym człowiekiem. Łudzę, się, że zrobili to właściwie i pomimo wielu wad i zrytej psychiki, jestem dobrym i wartościowym facetem. Oni mnie potrzebują i muszę być właśnie tutaj.

I po co piszę to wszystko? Chyba dlatego, że w moim życiu pojawił się ON. Cudowny młody człowiek, który daje mi coś nieprawdopodobnego. Sprawia, że chce mi się otwierać oczy każdego dnia. Uśmiech nie znika z mojej twarzy, gdy słyszę dźwięk nadchodzącej wiadomości i wiem, że to właśnie od niego. Bo dzięki niemu czuję to przyjemne podniecenie i na powrót poznaję czym jest pragnienia drugiego faceta. To wszystko jest cudowne. ON jest cudowny i chciałbym aby to trwało. Dzisiaj, jutro, za tydzień, miesiąc czy rok. Chciałbym aby to nigdy się nie kończyło i nabierało rozmachu z każdym kolejnym dniem.

Ale tutaj przecież chodzi o mnie.

Jakiś czas temu postanowiłem dać się ponieść temu uczuciu. I … i cholera poniosło jak nigdy dotąd. ON też nie wzbrania się przed niczym i zdecydowanie zadomowiłem się w jego umyśle bardzo mocno, a jeśli wierzyć jego słowom zająłem też całkiem przytulny kącik w sercu. Jest mi/nam dobrze. A im lepiej tym ja bardziej się boję. Boję się, bo mogę nie podołać. To nie to, że nie chcę. Że obawiam się miłości czy zobowiązań. Tego się nie boję. Strach wynika z okoliczności w jakich przyszło mi żyć. Okoliczności, które nie pozwalają mi na rzucenie wszystkiego co „tutaj” i rozpoczęcie nowego życia „tam” gdzie mogę być z nim. Nie wiem jak to pogodzić. Ktoś powie, że tylko idiota już teraz o tym myśli. To przecież dopiero początek tej drogi i nie wiadomo co będzie dalej. Pewnie normalnie przyznałbym racje, bo cholera wie jak dalej potoczą się nasze losy. Powiedziałbym każdemu dokładnie to samo – żyj chwilą, nie myśl o tym co będzie, ciesz się tym co jest i wykorzystaj na maxa tą chwilę szczęścia jaką dał ci los. To oczywiste, że tak właśnie trzeba. Jak jednak żyć chwilą skoro, wiem, że pewnego dnia mogę być tym, który powie, że to koniec. Że nie mogę dać tego czego ON będzie oczekiwał. Że pewnego dnia skłamię i powiem, że nie kocham, bo tak najzwyczajniej w świecie będzie trzeba.

Wiem, że to wszystko jest chore. Że zawracam sobie głowę myślami, które nigdy nie powinny się pojawić. Że przecież to nie temat na dziś czy jutro. Po jaką cholerę tak wybiegać w przyszłość i pozbawiać się szansy na coś cudownego co jeszcze może się stać? Czy chorym jest jednak to, że nie chcę już ranić?

Chyba za mocno się rozpędziłem.

I najwłaściwszym będzie w tym miejscu zakończyć …

czwartek, 5 lipca 2012


Czuję się jakoś obco w swoim życiu. Po dzisiejszym dniu, doszedłem do wniosku, że zawodowo zmierzam w nieodpowiednim kierunku. Kolejna nasiadówa tych ponoć ważniejszych wprowadziła mnie w totalne osłupienie. Siedziałem i gapiłem się na prowadzącego, cały czas powtarzając sobie w myślach o czym on pierdoli. Inni siedzieli znudzeni. Jeszcze inni przerażeni. Ale najlepsi byli Ci, których najwyraźniej to fascynowało. Prawdopodobnie nie zrozumieli ani słowa z wypowiedzi przedstawiciela wyższej instancji, bo jak dla mnie kilkugodzinne spotkanie miało na celu przekazanie nam wszystkim informacji, że czas najwyższy rozejrzeć się za inną robotą. Jest jeszcze możliwość, że za krótko tutaj pracują i nie zdają sobie sprawy co czeka ich za parę miesięcy. Ale może to tylko moje zdanie. Może tradycyjnie wyolbrzymiam. Nic już nie poradzę, że nie jestem w stanie zdobyć się na więcej entuzjazmu przy kolejnej zmianie strategii działania mojej kochanej organizacji. Straciłem zapał do czegokolwiek co ma związek z moją pracą. Syndrom wypalenia? Być może. Faktem jest jednak, że od dłuższego czasu już się tutaj nie odnajduję. Przeraża mnie każdy kolejny dzień. Przestałem widzieć sens w dalszym rozwoju i dawaniu z siebie coraz więcej. A tutaj nie da się stać w miejscu. Każdy dzień to nowa bitwa do stoczenia w tej cholernej wojnie, w której nikt tak naprawdę wygrać nie może. Denerwuje mnie brak celowości i głębszego sensu w tym wszystkim. Wpływ na rachunek w każdym miesiącu to za mała motywacja aby udowadniać coś komukolwiek. Ja oczekuję czegoś więcej a tutaj to nierealne. Chciałbym móc odejść. Obudzić się pewnego dnia, spojrzeć w lustro, uśmiechnąć do siebie i powiedzieć sobie – już wystarczy, a potem z uśmiechem na ustach zakomunikować swoim zwierzchnikom, że to koniec naszej owocnej współpracy. Potem spakować się wyruszyć na podbój nowych miejsc. Zwłaszcza tego jednego, w którym odnajduję to co najpiękniejsze.   

wtorek, 3 lipca 2012

Wzięło mnie. Tak konkretnie i bez zahamowań. Strach pomyśleć co będzie dalej, ale tak cholernie chcę tego, że wszystko inne nie ma znaczenia. Szczegółów nie będzie, bo niby jak opisać uczucia. Faktem jest bowiem, że cokolwiek to jest, siedzi gdzieś głęboko we mnie i daje wiarę, że szczęście może i mnie dotyczyć. Czy jest mi dobrze? Oj tak ;-) Dzisiaj jest mi wyjątkowo dobrze. Może to dlatego, że jeszcze nie wszedłem do swojego biura? Może dlatego, że nie widziałem jeszcze wiadomości na mojej skrzynce? Może to wszystko dlatego, że jeszcze nie ma mnie w pracy? Nie, to nie ma nic wspólnego z pracą. Ma za to wiele wspólnego z pewnym mężczyzną, który bardzo skutecznie zawrócił mi w głowie, ale o tym pisał dzisiaj nie będę ...

Trzymajcie się ciepło.

poniedziałek, 2 lipca 2012


No mam o czym pisać. Trochę się podziało. W życiu, w pracy i nawet w sercu. Tylko jakoś weny mi brakuje do popełnienia notki. Nie wiem czy pisać o czymś wręcz cudownym skoro dobór odpowiednich słów sprawia problemy.

Jestem zmęczony. Wiem, że jest weekend. Że powinienem być wypoczęty, pełen energii i zapału na nadchodzący tydzień, ale nie starczyło jakoś czasu żeby odpocząć. Od jutra powinienem być na urlopie, ale tradycyjnie nie mogę.  Zdecydowanie muszę popracować nad asertywnością. I co z tego, że wkurwa złapałem gdy mój wniosek urlopowy został odrzucony. Co z tego, że wyraziłem bardzo dobitnie swoją dezaprobatę dla tej decyzji. To wszystko nie ma sensu, bo parę minut później wziąłem telefon i zakomunikowałem swoim zwierzchnikom, że jeśli jestem potrzebny to zostanę. I co? I dupa. Padam na pysk, ale co tam. Pociągnę jeszcze parę miesięcy.

Ostatnio jednak jest mi jakby łatwiej. Jakbym w końcu przestawił się na właściwy tryb działania. Może źle się wyraziłem, bo tak naprawdę nie robię nic aby zmienić cokolwiek. To wszystko dzieje się zupełnie bez mojej interwencji. Po prostu nie przeszkadzam. Czekam na rozwój sytuacji i to co przyjdzie gdy wstanie nowy dzień. A nowy dzień przynosi z reguły kolejne słowa, które dają mi wiarę, że wszystko co do tej pory mnie spotkało ma jakiś sens. Że warto otwierać oczy i budzić się do życia mimo, że wiem jak będzie trudno. Coś się zmienia. Zaczynam dostrzegać to wszystko na co do tej pory byłem ślepy. Moja zachowawczość i sceptycyzm jeśli chodzi o odczuwanie czegokolwiek doprowadziły mnie do takiego momentu w życiu, w którym musiałem w końcu powiedzieć, że to koniec.  Przestałem walczyć. Przestałem odgradzać się od ludzi. Przestałem bronić się przed miłością, której tak bardzo było mi trzeba. Nie mogę powiedzieć, że kocham. Że to miłość, która zdolna jest góry przenosić. Wiem natomiast, że w moim sercu tli się uczucie, które zdecydowałem się rozpalić gdy uznam, że to właśnie ON. Zaczynam w to wierzyć. Poznaję cudownego człowieka. Mężczyznę, który ma w sobie dokładnie to czego od dawna szukałem. Na wszystko jest jeszcze zbyt wcześnie, bo przecież zaledwie kilka dni temu zdecydowaliśmy się na pierwszy krok. Wiem, że to głupie i zupełnie do mnie niepodobne, ale czy ja zawsze muszę robić tylko to co ma sens? Od zawsze w swoim życiu kierowałem się rozsądkiem lub potrzebami innych. To pierwsze pozbawiło mnie radości, a drugie wpędziło w kłopoty z którymi zmagam się od lat i końca wciąż nie widać. Nie chcę tak dłużej. Chcę w końcu zacząć żyć. ON daje mi wiarę, że to możliwe. To więcej niż ktokolwiek zdołał mi dać, a przecież to zaledwie kilka dni. Przed nami kolejne, ale już dzisiaj wiem, że znowu na mej twarzy choć na chwilę zagości uśmiech.