czwartek, 14 czerwca 2012


Odnoszę wrażenie, że przechodzę jakąś próbę. To co dzieje się w mojej firmie totalnie mnie przerasta.  Ja wiem, że skurwysyństwo (przepraszam za słownictwo) jest wszędzie, ale nie przypuszczałem, że jego brak w moim stylu zarządzania, może burzyć ład korporacyjny. Oczywiście wprost się tego nie mówi bo nie wypada, ale dobitnie daję się mi to do zrozumienia. No kurwa nie potrafię. Moja „ukochana” pani dyrektor, na dalsze potrzeby zwana D. rozpierdoliła mi dzisiaj wszystko co udało mi się zbudować. Nie to jest jednak problemem, bo i do tego po latach współpracy udało mi się przywyknąć. Zawsze gdy zmierzam w dobrym kierunku, ona wykonuje swój ruch i wszystko się sypie. To tak żeby przypadkiem nudno nie było. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo żadne inne racjonalne argumenty uzasadniające jej idiotyczne decyzje nie przychodzą mi do głowy. To co najbardziej mnie rozwaliło to niemalże nakaz zbierania „odpowiednich” informacji na temat pracowników. Ponoć wszystko jest ważne. Każdy najmniejszy błąd powinien być odnotowany, bo nigdy nie wiadomo co się przyda, gdy kogoś trzeba będzie zwolnić. Takie rzekomo są realia. Trzeba było widzieć tą pasję z jaką mówiła te bzdury. Zgłupiałem. Po prostu szczena mi opadła i odbiła się parę razy od podłogi. Kompletnie nie wiedziałem jak zareagować, bo dla mnie to był żart, a ona mówiła poważnie. Uśmiechnąłem się, spojrzałem na nią, potem dodałem tylko, że to zupełnie nie w moim stylu i wyszedłem. Zapowietrzyła się trochę, ale w dupie to mam. Nie umiem już reagować inaczej na tego typu zachowanie. Potem dzwoniła kilka razy czy aby na pewno dobrze się zrozumieliśmy. Za każdym razem potwierdzałem, bo niby co innego miałem powiedzieć? Że jest kopnięta? Gdyby nie moje zaangażowanie kredytowe to pewnie bym to zrobił, a tak mogę sobie tylko czasem pozwolić na drobne uwagi, których ona nie rozumie a mi pozwalają się nieco rozładować. Swoją drogą dało mi to wiele do myślenia. Chyba z ciekawości wyślę jej jutro wniosek o udostępnienie dokumentacji zgromadzonej na mój temat.

To taka korporacyjna codzienność, która codziennie daje mi po mordzie. Teraz patrzę na to z pewnym dystansem (butelka wina pomogła), ale gdy dzisiaj wróciłem do swojego biura, to najzwyczajniej w świecie zamknąłem drzwi i nie wiedziałem czy za moment zacznę krzyczeć czy po prostu się rozpłaczę. Krzyczeć nie mogłem …

Totalnie nie ogarniam tego co dzieje się wokół mnie. Coraz bardziej męczy mnie walka o odrobinę normalności i człowieczeństwa w mojej organizacji. Czasem patrzę na to wszystko i zastanawiam się po co mi to? Dlaczego jeszcze nie ulegam i nie robię tego czego się ode mnie oczekuje? Dlaczego nie umiem jak inni gnoić ludzi na każdym kroku i być obojętnym na to co mówią, myślą czy czują? Zupełnie tutaj nie pasuję. Przynajmniej gdy patrzę na to ze swojej pozycji. Ludzie raczej nic do mnie nie mają i nigdy nie miałem problemu z pozyskiwaniem nowych rąk do pracy w moim zespole. Oni jednak widzą mnie inaczej. Do nich dociera to co już przefiltrowane. I znowu pytanie po co to robię? Dlaczego zawsze to ja jestem sitem na którym wszystko co złe się zatrzymuje? Jeśli ktoś ma receptę jak stać się skurwielem to proszę o maila z instrukcją. Jestem przekonany, że wtedy zdecydowanie więcej będę w stanie osiągnąć w tej porąbanej instytucji.

Póki co nie wiem jak jutro tam wrócić. Na samą myśl robi mi się źle. Pewnie znowu coś będzie nie tak jak powinno. Ostatnio całkiem dobrze radzę sobie z zawalaniem wszystkiego co tylko się da. No cóż, są pewne granice wytrzymałości nawet kogoś takiego jak ja.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz